Czyli o tym, czym Kenia rozczarowuje, na co uważać i czy backpacking białej kobiety jest w ogóle możliwy w tym kraju?
Kenia – pierwsza misja w życiu
Do Kenii wyjechałam na pierwszą w moim życiu misję dziennikarską. Choć ciężko było mi w to uwierzyć – właściwie do dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne – moja aplikacja wygrała w międzynarodowym projekcie. Dzięki temu wraz z grupą kilku dziennikarzy z Europy Środkowo-Wschodniej poleciałam do Afryki, by opisać i sfilmować problemy kilku kenijskich plemion, m.in. Masajów i plemienia Sengwer, zamieszkującego lasy na północy kraju, niedaleko granicy z Ugandą. Wśród masy problemów z jakimi się zetknęłam w Kenii, postanowiłam wziąć pod dziennikarski szlif dwa z nich. Zgłębiłam tajemnice rytuału obrzezania dziewczynek oraz poznałam zbuntowane i odważne Masajki, które sprzeciwiły się tradycji plemienia i mimo odrzucenia przez społeczność, postawiły w życiu na realizację własnych marzeń. Skończyły studia i zajęły się polityką. Dziś zasiadają w kenijskim parlamencie. Spełniają się walcząc o pozycję kobiet w społeczeństwach na Czarnym Lądzie. Efektem wyjazdu były dwa reportaże w programie „Dzień Dobry TVN” oraz audycja w Polskim Radiu w Katowicach. Ale tak naprawdę nie o tym chcę Wam dziś opowiedzieć.
N jak Nairobia
N jak Niebezpieczeństwo
Uważam się za odważną kobietę, ale w Kenii po raz pierwszy się bałam. Tak na serio. Na początku misji spędziłam kilka dni w Nairobi, biorąc udział w specjalnych szkoleniach i konferencjach. Gdy tylko kończyły się zajęcia, chciałam wykorzystać wolny czas, by poczuć klimat Czarnej Afryki. Zderzenie z rzeczywistością szybko ostudziło mój zapał. Wystarczyło, że raz wyszłam z hotelu sama, w krótkich spodenkach i bez nakrycia ramion. To był pierwszy i ostatni raz. Tuż przed hotelem stała grupa kilkunastu bezdomnych chłopców, którzy gdy tylko zobaczyli mnie – przybysza z Europy w wersji żeńskiej, zaczęli wkładać ręce do mojego plecaka, torować drogę, łapać mnie za ręce i żądać pieniędzy. Dzieci miały dziwne plamy na twarzy i rękach (jak później wyjaśnili mi lokalni dziennikarze, to mógł być trąd), więc jedyne co byłam w stanie z siebie wydusić to słowa: „Please, don’t touch me”. Mimo, że nie wyglądałam wyzywająco, kawałek „białej” nogi wzbudzał ciągłe zaczepki wśród mężczyzn. Od tego dnia chodziłam owinięta chustą z góry do dołu i nie ruszałam się z hotelu bez naszego opiekuna – kenijskiego dziennikarza. Jako biała kobieta nie wyobrażam sobie samotnej podróży po Kenii, jazdy stopem, ani niczego, co wpisuje się w backpackerski styl podróżowania.
Tylko hajs
Podejście Kenijczyków do obcokrajowców przyniosło kolejne rozczarowania. Do tej pory podróżując po Azji czy Ameryce Południowej, kontakt z miejscowymi, nawet jeśli chcieli zarobić (co szanuję, bo z tego żyją), był ciekawym doświadczeniem. Relacja między nimi a mną stanowiła dla obu stron fajną wymianę myśli i pozytywnej energii. Niestety mieszkańcy Kenii widzieli w moich oczach tylko dolary. Nie byli kompletnie zainteresowani tym skąd jestem, jak mam na imię, czy co robię w ich kraju. Interesowała ich tylko zawartość mojego portfela.
Ceny z kosmosu
Wspomniana wyżej chusta, którą owijałam się od stóp do głów, kosztowała mnie 30 dolarów. Dokładnie taka sama na bazarze w Polsce kosztuje 10 złotych. Przykład chustki to i tak nic w porównaniu z innymi cenowymi wybrykami kenijskich handlarzy. Na targach ceny wyrobów lokalnych i rzemiosła były co najmniej nierozsądne. Albo nie było mnie stać na niektóre rzeczy albo kupienie ich byłoby czystym frajerstwem. Targowanie się szło marnie, nawet uśmiech nie pomagał. Jednak podium cen zwalających z nóg, należy do pana taksówkarza z Nairobi. Pewnego popołudnia postanowiłam pojechać do słynnego sierocińca dla słoni – Sheldrick Elephant Orphanage Nie odważyłam się na podróż transportem miejskim, więc złapałam taksówkę. Oczywiście nauczona doświadczeniem, chciałam ustalić cenę zanim kierowca ruszy. Sierociniec znajduje się niecałe 15 km od hotelu, w którym mieszkałam, niedaleko od centrum Nairobi. Za przejechanie tego krótkiego odcinka taksówkarz zażądał ode mnie 100 dolarów. Na początku pomyślałam, że istnieją jakieś inne dolary, waluta o której nie wiem. Może to ze mną coś nie tak? Nic z tego. Pan miał oczywiście na myśli 100 dolarów amerykańskich. Z taksówkarzem i jego kolegami po fachu za nic w świecie nie dało się targować. Zebrałam, więc innych dziennikarzy i zapakowaliśmy się wszyscy do jednego samochodu, robiąc klasyczną zrzutkę.
Sierociniec dla słoni
Teraz będzie znacznie bardziej optymistycznie : ) Sierociniec dla słoni w Nairobi bardzo polecam! W przeciwieństwie do sierocińca Pinnawala na Sri Lance, gdzie słonie chodzą związane łańcuchami, a główny wybieg wygląda jak scena w cyrku, w kenijskim ośrodku dla małych słoni panuje przyjazna atmosfera, a zwierzęta poruszają się swobodnie. Słoniątka nie chodzą po betonowych arenach, a taplają się w bajorze i biegają po pomarańczowym piasku.
W obronie zwierząt
Fundacja David Sheldrick Wildlife Trust zapewnia kompleksową opiekę małym sierotom, które straciły rodziców w polowaniach kłusowników oraz chroni zagrożone gatunki zwierząt. Fundacja walczy z kłusownictwem i dąży do zwiększenia świadomości społecznej na temat prawidłowego rozwoju i warunków w jakich powinny żyć dzikie zwierzęta. Jednym słowem opiekunowie słoni próbują pokazać wszystkim odwiedzającym, co to znaczy szczęśliwe zwierzę. Ośrodek zyskał światową sławę dzięki sukcesom związanym z ratowaniem słoni i nosorożców. Do tej pory David Sheldrick Wildlife Trust ocaliło przed śmiercią i wychowało ponad 150 słoni. Ich opiekunowie zadbali również o integrację odchowanych pociech z naturalnym środowiskiem w stadach żyjących na wolności. Nazwa organizacji pochodzi od imienia jej założyciela i strażnika najstarszego parku narodowego w Kenii – Tsavo East National Park. Matką zastępczą dla wszystkich osieroconych słoni jest wdowa po Davidzie Sheldricku, Daphne. Jeśli będziecie w Kenii i planujecie krótki pobyt w stolicy kraju, to polecam zobaczyć to miejsce. A! I nie zapomnijcie pilnować portfela!